W pobliżu Portland w stanie Oregon w USA jest piękna góra Mount Hood. Góruje nad całym miastem i zachęca do wejścia każdego, kto po górach chodzi. Gdy rok temu wylądowałem na lotnisku w Portland, pierwsze co zobaczyłem - to tę wspaniałą górę. Od tego czasu bardzo chciałem na nią wejść i szukałem sposobności. Wejście na tę górę było takim moim skrytym marzeniem. Do Portland przyleciałem na trzecią probację, czyli ostatni etap formacji jezuity. Spędziłem tu dwa miesiące w 2015 roku i podobnie w 2016. Za pierwszym razem mieliśmy też miesięczne rekolekcje ignacjańskie. Cudowny czas milczenia, ale nie był to moment ani na wyjście w góry, ani na organizowanie takiego wypadu.
W 2016 szybko przystąpiłem do działania. Mt. Hood uchodzi za górę trudną, ponieważ każdego roku ginie tam sporo osób. Najłatwiejsze wejście na szczyt (od południowej strony) ma mniej więcej taki poziom trudności:
Szukałem kogoś, kto był już na tej górze i z kim mógłbym na nią wejść. Udało się. Wśród Polonii dostałem namiar na Andrzeja, który był już na tej górze kilka razy. Szykowaliśmy się na wyprawę. Ze względów pogodowych, nasz program wspinaczki ulegał często zmianom. Na tej górze bardzo ważną rolę odgrywa nie tylko słońce i chmury, ale także wiatr, który niespodziewanie może zwiać kogoś w przepaść.
Ostatecznie decyzję o wyruszeniu na górę podjęliśmy 6 godzin przed wyjściem. O godz. 20.00 decyzja, o godz. 2 w nocy wyjazd z domu, a o godz. 4 w nocy, w pełnym sprzęcie byliśmy gotowi do wymarszu (start z wysokości 1800 m npm) - z bajecznego schroniska Timberline (nazwę można przetłumaczyć - "granica drzew").
Na szczycie byliśmy o godz. 11.00. Siedem godzin wchodzenia. Do samochodu wróciliśmy na godz. 15.00. Bardzo zmęczeni.
Idąc na szczyt przechodzi się przez otwarty krater. Od pewnego momentu wspinaczki pojawia się co jakiś czas bardzo intensywny zapach siarki (okrutny smród). To wulkan wypuszcza gazy. W samym kraterze widać dokładnie takie dwa miejsca, dookoła których nie ma śniegu, a skały są żółte. Wypuszczany co jakiś czas gaz jest widoczny i słyszalny. Dym leci ze szczelin skalnych, jak z komina. Fachowo nazywa się to fumarola.
W samym kraterze trzeba uważać na dosyć dużą ilość spadających kamieni oraz kamieni lodowych. Zasadniczo w ciszy krateru słychać, że lecą, ale trzeba być ostrożnym. Do pokonania jest też strome podejście oraz przejście kilku miejsc z przepaścią po obu stronach. Te przejścia są dosyć krótkie - na kilka większych kroków.
Bardzo ładna góra. Duża frajda. Dziękuję tym, którzy pomogli mi w wejściu. Szczególnie Karolinie i Edwardowi Kolińskim, którzy zapoznali mnie z Andrzejem. Dziękuję też superiorowi - Charliemu Moutenot, który sam wspinał się kiedyś po ściankach i doskonale rozumiał moje marzenie wejścia na Mt. Hood. Bardzo dziękuję Andrzejowi, z którym mogłem wchodzić. Niesamowity człowiek. Dziękuję też za zorganizowanie dla mnie sprzętu koniecznego do wspinaczki.